Książka Łukasza Lamży nie jest za bardzo chemiczna, ale spodobała mi się na tyle, że warto o niej trochę tu opowiedzieć.
Autor, znany już niektórym z youtubowej serii Czytamy Naturę, a trochę mniejszemu gronu z artykułów prasowych na temat nauki, skupia się tu na popularnych dziedzinach pozornie związanych z nauką, a w rzeczywistości bardzo od niej odległych. Różdżkarze posługujący się parageologiczną terminologią, powołujący się na promieniowanie i na liczbowe skalę. Koncerny homeopatyczne sprzedające cukier pod sloganami pamięci substancji i nierealnych rozcieńczeń. Przeciwnicy szczepień, wyliczający ilość toksyn w jednej dawce i straszący absolutnie pewnym związkiem przyczynowym z chorobami. Jest tego cała masa.
Nie jest to jednak książka mocno nastawiona na polemikę. Autor objaśnia niezbędne minimum, aby pokazać czemu pseudonauka jest właśnie tak nazywana. Bardziej można by powiedzieć, że jest to podróż drogami, jakimi kierują się myśli. Lamżę bardziej tutaj interesuje, co też takiego mają w głowach osoby, które to wszystko wymyśliły, osoby, które potem to bezmyślnie powtarzają i na końcu przeciętni odbiorcy, którzy kiwają głową i mówią: tak jak to wyjaśniłeś, to brzmi sensownie.
Jeden z najciekawszych rozdziałów omawia mało szerzej znane zjawisko nierealnych gadżetów audiofilskich. Każda dziedzina zainteresowań obrasta z czasem o swoje specjalistyczne sprzęty, te nabierają marek a producenci prześcigają się w wymyślaniu coraz lepszych modeli. Albo przynajmniej lepiej reklamowanych. Z pewnością są producenci sprzętu do majsterkowania, którzy zapewniają, że ich piła się nie tępi do a młotek nie męczy ręki, bo są zrobione ze specjalnego stopu, jakiego nie mają inni.
Przypadkiem takim są sprzęty do słuchania muzyki w sposób najpełniejszy, czysty, dający najlepsze doznania. Otóż czego ci producenci ze sprzętem nie zrobią, zawsze wprowadzona zmiana "poszerza przestrzeń dźwięków" i "zmniejsza szumy". Są to co sprawy związane z tak subtelnymi wrażeniami słuchaczy, że ponoć tylko prawdziwy koneser zauważy jak bardzo drogi kabel czy kosztowny głośnik poprawia jakość dźwięku. Co budzi oczywiste pytania, czy chodzi tu o efekty rzeczywiste, które ktokolwiek jest w stanie usłyszeć, czy o dźwiękowy odpowiednik Nowych Szat Cesarza. O sprzęt tak drogi i ceniony przez podobnych amatorów, że kupujący wstydzi się przyznać przed samym sobą, że nie widzi różnicy.
Ale subtelne efekty to jeszcze za mało. Producenci w reklamach sprzętu odwołują się do naukowo brzmiących wyjaśnień działania. Ich kabel redukuje szum kwantowy, podstawka pod głośnik pochłania z otoczenia fale magnetyczne i to wszystko ma związek z energią próżni. W dużej części jest to w rzeczywistości bełkot, mieszający terminologię bez ładu i składu, ale przynajmniej mądrze brzmiący dla osób, które się na danej dziedzinie nie znają. Łatwo się uśmiechnąć czytając o efektach kwantowych w kablach zasilających, mających sprawić, że optyczny odczyt zerojedynkowego zapisu dźwięku z płyty CD będzie lepszy; bo jedyne co sprzęt sczytuje z płyty to ilość wypaleń krótkich i długich a nie jakość promienia lasera - ale trzeba zauważyć, że podobnie wygląda reklamowanie i promowanie innych rzeczy.
Podstawki pod kubek produkujące "żywą wodę" czy dokonujące strukturyzowania, czy preparaty homeopatyczne, są opisywane podobnym bełkotem, ale tym razem nie chodzi o efekty dźwiękowe, których nikt nie odróżnia, tylko o zdrowie. W ogóle w niektórych dziedzinach trudne terminy czerpanie z nauki wydają się istnieć na podobnej zasadzie co hermetyczne, tajemnicze określenia dawnych magów i alchemików. Nikt nie musi ich rozumieć. wystarczy że dobrze brzmią w ramach formuły "X wywołuje Y, dzięki czemu jesteś zdrowy". To, co dawniej wytłumaczonoby w ten sposób, iż przedmiot ten działa magicznie, za sprawą sił nadprzyrodzonych, duchów zaklinanych pieczęcią Salomona i niezrozumiałych dla nikogo symboli starożytnych cywilizacji; dziś jest objaśniane poprzez "oddziaływania kwantowe", które wzbudzają energię ziemi, co wywołuje wibracje, które powodują rezonans - a to wszystko zachodzi w piątej gęstości. To się aż prosi o prowokację w stylu afery Sokala.[s]A to przecież nie koniec ludzkich możliwości. Dalej mamy płaskoziemców, choć tym nie poświęcono wiele miejsca. Mamy kreacjonistów młodej ziemi, którzy uważają, że świat ma tylko 6 tysięcy lat a historia Noego była prawdziwa, bo oni tak interpretują Biblię. Są ludzie obawiający się opryskiwania chemikaliami z samolotów, którzy kompulsywnie rozsyłają innym filmiki z YT. Są łykający garściami suplementy witaminowe, pijący surową wodę, bo jest bardziej naturalna, wypatrujący oznak choroby we wzorach na tęczówce. Są wreszcie ludzie nie wierzący w ocieplenie klimatu i to, że jakieś szczepionki działają. A jako wisienka na torcie Zięba i jego metoda powiększania piersi hipnozą - weryfikacja tego ostatniego w literaturze naukowej dała zaskakujące rezultaty.
Lamża jednak, jak już wspomniałem, nie jest jakoś mocno zainteresowany dogłębną polemiką. To nie jest książka poświęcona dokładnemu wyjaśnianiu wszystkiego, wraz z podawaniem szczegółowej argumentacji. Jeśli szukacie czegoś takiego, jakiegoś zbioru najlepszych argumentów tłumaczących najpopularniejsze bzdury, to bardziej bym polecił książkę "Lekarze, naukowcy, szarlatani" Bena Goldacre'a. Tym, co wydaje się Lamżę bardziej w tym interesować, jest pokazanie sposobów w jakie te bzdury są produkowane i przyjmowane przez ludzkie umysły. Prawie każdy rozdział tłumaczy jakiś element prawidłowej metody naukowej, sposobów krytycznego myślenia czy mechanizmów wedle których działają błędy poznawcze. Czyni to stylem dość przystępnym, lekkim, bez stosowania nie objaśnianej terminologii.
***
Czy byłby to dobry prezent? Może, tak, może nie. Ponieważ jak wspomniałem, nie jest to książka do przekonywania, może to nie być właściwy dla osób mocno zaangażowanych w którąś z omawianych tu dziedzin. Z kolei ktoś o sceptycznym usposobieniu, kto śledzi internetowe dyskusje, w zasadzie nie znajdzie tutaj nic nowego. Jest to tylko zgrubne podsumowanie faktów. Dla osoby młodej, która już trochę interesuje się nauką czy medycyną, ale nie ma za wielkiego rozeznania, może być w sam raz; zwłaszcza z powodu omówień błędów poznawczych.
----
[s] Amerykański profesor fizyki Alan Sokal opublikował w uznanym czasopiśmie z zakresu studiów kulturowych artykuł, używający kompletnego bełkotu złożonego ze słów z nauk ścisłych. Artykuł został opublikowany bez uwag, dowodząc tym samym, że redaktorzy przepuszczają ładnie brzmiące prace, których nie rozumieją. Wyśmiał w ten sposób styl pisania bełkotliwych prac takich znanych autorów jak Jaques Derrida czy Jaques Lacan. https://en.wikipedia.org/wiki/Sokal_affair
[n] https://www.jwatch.org/fw200906170000001/2009/06/17/zicam-nasal-cold-remedies-linked-loss-sense
Też przeczytałam tę książkę, choć tak naprawdę nie dowiedziałam się niczego nowego. Ale jako wprowadzenie do tematu jest pożyteczna.
OdpowiedzUsuńCo do Goldacre'a, mam jedną uwagę. Polskie tłumaczenie jest tragiczne. I nie mówię tu nawet o terminologii, a po prostu o języku. Poniżej kilka przykładów, przez które (z winy tłumacza, nie mam co do tego najmniejszej wątpliwości, czytałam blog Goldacre'a) autor sam zaczyna brzmieć jak Sokal.
"Są to na pierwszy rzut oka sensowne totemy, które mają za zadanie odstraszyć dociekliwych dziennikarzy — bariery przed kłopotami — a stanowią kolejny powracający jak bumerang motyw, który jeszcze nieraz dostrzeżemy — i to w bardziej złożonych postaciach — towarzyszący wielu bardziej zaawansowanym obszarom nauki niepoprawnej." "To już istne przekroczenie granic absurdu w detoksykacji, a mowa przecież o ogromnym rynku, pigułkach przeciwutleniających, miksturach, książkach, sokach, „programach” pięciodniowych, lewatywach i ponurych programach telewizyjnych, z których wszystkie storpedujemy, zwłaszcza w rozdziale o żywieniu." "W normalnych okolicznościach powinna to być część książki, w której wpadam we wściekły kreacjonizm, w burzę oklasków, mimo że jest to w brytyjskich szkołach problem dość marginalny. Ale jeśli miałbym przywołać bezpośrednie przykłady, to istnieje ogromne imperium pseudonaukowych podejść sprzedawanych za twardą gotówkę w państwowych szkołach w całym kraju."
Polskie tłumaczenie Goldacre'a to jest abominacja.
UsuńW UE nie wymaga się dowodzenia bezpieczeństwa ani skuteczności (w deklarowanym przez producenta zastosowaniu) dla zarejestrowania "homeopatycznych produktów leczniczych". Ale do tego nie wystarczy napisać na etykietce "homeopatyczny". Warunkiem jest aby taki produkt "posiadał stopień rozcieńczenia gwarantujący jego bezpieczeństwo". "Vehiculum" (woda, cukier) nie musi być spektralnie czyste, ale ma nie zawierać niczego, co byłoby w praktyce chemicznie lub biologicznie czynne.
OdpowiedzUsuńNo i właśnie w tym tkwi paradoks tej sytuacji prawnej - nie wymagamy od was dowodów na to, że to działa, pod warunkiem takiego rozcieńczenia, że na pewno już nie szkodzi. Niby logiczne, ale czemu to się może nazywać lekiem?
UsuńA w tamtym przypadku z USA, o którym pisałem, to w Europie ten preparat by nie przeszedł. Zawierał dwa związki cynku o rozcieńczeniu 1/100 co daje stężenie łatwe do zauważenia.
Swoją drogą to by mógł być ciekawy temat badawczy - ilość zanieczyszczeń w preparatach homeopatycznych.
No i właśnie w tym tkwi paradoks tej sytuacji prawnej (...) Niby logiczne, ale czemu to się może nazywać lekiem?
UsuńTo nie jest paradoks, to jest prosty lobbing producentów "leków homeopatycznych".
Swoją drogą to by mógł być ciekawy temat badawczy - ilość zanieczyszczeń w preparatach homeopatycznych.
Pewnie w "lekach homeopatycznych" jest tego mniej niż w "lekach ajurwedyjskich". Aczkolwiek stwierdzenie jakiejś atypowej koncentracji syfu sugerowałoby, że oni IRL wcale nie stosują tych procedur rozcieńczania, które sami deklarują.
W Stanach był też bardzo nagłośniony przypadek homeopatycznego środka mającego łagodzić objawy ząbkowania, Belladonna, który zawierał (jak można się domyślić po nazwie) trochę za dużo alkaloidów pokrzyku. FDA wystosowała ostrzeżenie: https://www.fda.gov/drugs/information-drug-class/fda-warns-consumers-about-homeopathic-teething-products
Usuń