informacje



Pokazywanie postów oznaczonych etykietą książki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą książki. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 31 stycznia 2023

Wyspy ognia i samotności - Recenzja





Dawno już tu nie wrzucałem recenzji książek popularnonaukowych. 

  Choć może to nie być takie oczywiste, wulkany i ich wybuchy to temat, który interesuje mnie od bardzo dawna. Będąc małym brzdącem wychowywałem się w otoczeniu książek, rodzice zbierali różne i w każdym pokoju była jakaś półka czy stosik na stoliku. Były też czytane przez rodziców, więc szybko załapałem, że branie którejś i otwieranie jest czymś w porządku. Sam tego nie pamiętam, ale według opowieści mamy pytałem czasem co jest napisane tu, bądź gdzie indziej, w książeczce dla dzieci, lub w podpisie zdjęcia w gazecie, lub na karcie tytułowej książki, a oni mi mówili i czytali mi to słowo, które mnie zainteresowało. Nie mieli za bardzo czasu na jakieś domowe lekcje i zakładali, że nauczę się czytać w przedszkolu, a tak przynajmniej poznam wcześniej literki. I tak widzieli jak otwieram jakieś książki i się w nie wpatruję, albo rozkładam gazety i specjalnie się nie dopytywali.

To, że ja sobie je płynnie czytam, wyszło na jaw przypadkiem podczas Wigilii, gdy miałem 4 lata i krewny usłyszał, jak próbuję odczytać łaciński zwrot na opłatku. Wcześniej nikt na moje zachowanie nie zwrócił uwagi, bo znane słowa czytałem w myślach bez sylabizowania na głos, więc sądzili, że tylko oglądam obrazki. Pociągnęło to za sobą przestawienie niektórych zbyt dorosłych książek poza zasięg małych rączek.

Wśród pierwszych przeczytanych książek jakie pamiętam z tego okresu, poza encyklopedią, słownikiem, "Pchłą szachrajką" i tomikami poezji różnej, była książeczka z popularnej serii w czarnej okładce "Wulkany i trzęsienia ziemi". Tak w sam raz dla początkującego, z wyjaśnieniem jak zbudowana jest ziemia, jak wygląda wulkan, jak gorąca jest lawa, co robi z budynkami trzęsienie ziemi, a do tego masa technicznych szczegółów składu mineralnego, gazów wylotowych, klasyfikacji rodzajów lawy i tak dalej, których wtedy nie rozumiałem ale jakoś utkwiły mi w chłonnej pamięci. A ponieważ większość innych książek w domu niezbyt mnie interesowała, to zczytałem tę książkę wiele razy aż zaczęła się rozpadać i trzeba było ją sklejać taśmą. 

Toteż gdy dorośli wtedy pytali mnie, kim chcę zostać w przyszłości, to odpowiadałem, że wulkanologiem. Później pojawiły się inne książeczki z innych dziedzin a poglądy na bycie kimś w przyszłości ewoluowały, a wulkanologia mieszała się z botaniką, archeologią i technologią i nie mogłem zdecydować co by mnie pociągało bardziej, więc czytałem to o tym, to o owym bez ładu i celu.

A potem poszedłem do szkoły podstawowej, w pierwszej klasie odkryłem w bibliotece półkę z książkami Sękowskiego i zmieniłem plany na bycie chemikiem. Co jakoś udało mi się doprowadzić do praktycznej realizacji. 

Temat wulkanów jakoś jednak nadal zajmuje swój kącik w moim intelektualnym serduszku i dlatego szukałem w kolejnych latach nowych źródeł wiedzy. I tak kilka lat temu natknąłem się na bloga Wulkany Świata z krótkimi notkami na temat znanych wulkanów i doniesieniami o aktualnej aktywności. Teraz autor tego bloga wydał książkę na ten temat, którą chętnie kupiłem.

Książka

"Wulkany. Sekrety wysp wulkanicznych" to trochę leksykonowy przegląd wybranych wysp o pochodzeniu wulkanicznym. Wybór był pewnie trudny, bo wysp z jakimiś wulkanami jest bardzo dużo. W niektórych przypadkach miałem wrażenie, że z grupy wulkanów z danego obszaru wybrano najpierw najbardziej znane, a później te najmniej, nieinteresujące, nie zasługujące zwykle na wzmiankę, o których być może właśnie po raz pierwszy podano w języku polskim jakiś opis.  

Są tutaj zarówno wyspy z wulkanami aktywnymi i stale wypluwającymi iskry, jak choćby Stromboli, jak i wysepki wygasłe, w których magma nie krążyła od tysięcy lat. Zastosowano ogólny podział wulkanów według części oceanu na którym leżą wyspy. W przypadku północnego Atlantyku nie było dużo do opisywania, Islandia, wyspy w jej pobliżu i Jan Mayen.  Sporo rozdziałów poświęcono wulkanom na wyspach Sandwich na półkuli południowej, które są mało znane, często widziane są tylko z daleka i obserwowane satelitarnie, zaś ich szczytów nikt nigdy nie zdobył. 

 

Wyspa Bouvet, omawiana w książce

Styl jest prosty i rzeczowy. Nie ma tutaj lania wody, nie zobaczymy tu okrągłych zdań, natomiast dowiemy się ile kilometrów średnicy i metrów wysokości mają omawiane wysepki, oraz na ile tysięcy metrów sięgnęły kolumny popiołów po erupcji. Z drugiej strony widać, że autor nie ma jeszcze wyrobionego story tellingu i o ile jakaś ciekawa historia miejsca nie wpadła mu w ręce, to nie stara się specjalnie układać opowieści o kolejnym wulkanie, tylko spokojnie wymienia po  kolei fakty: położenie, kiedy pierwszy raz odkryto, ostatnia erupcja miała miejsce w... Dla jednych będzie to duża zaleta, bo książek popularnonaukowych, których autorzy próbują najwyraźniej pod pretekstem napisać powieść jest sporo, i z czasem ta maniera staje się irytująca; a inni mogą powiedzieć, że książka ich nie porwała bo jest sucha. 

Najkrótsze rozdziały zajmują pół strony, a właściwie to nawet mniej, biorąc pod uwagę wielkość zdjęć, jednak nawet w takich przypadkach nie zastosowano podziału jednej strony na dwa opisy wysp. Każda ma więc na siebie przynajmniej jedną stronę, co jest bardzo czytelne. Często dodatkowe informacje i wtrącenia na pośredni temat są umieszczane drobniejszym drukiem na marginesie. Z tego co zauważyłem, w krótszych rozdziałach tekst główny zawiera informacje geograficzne i geologiczne, a dopiski z marginesów fakty historyczne. W sytuacji gdy akurat z daną wyspą wiąże się jakaś historia, może być odwrotnie - w tekście głównym mamy opis tego ciekawego zdarzenia z historii, a na marginesie rozmiary wyspy i wysokość chmury popiołu podczas ostatniego wybuchu. Nie ma stałej zasady, polecam więc przyglądać się uważnie wszystkim napisom aby niczego nie przeoczyć. 

W innych przypadkach opisy wulkanów są jednak dłuższe, bo jest to miejsce dobrze znane, dla którego dało się znaleźć więcej informacji, a zwłaszcza wtedy, gdy jest to wulkan, który niedawno przeszedł spektakularną erupcję. Najobszerniejszy jest chyba opis wulkanu Krakatau, więcej jest też opisu na temat Hunga Tonga, Santorynu czy Martyniki. Nic dziwnego. Z ich aktywnością wiążą się ciekawe zdarzenia, są to niejednokrotnie "klasyki" wulkanologii, możliwe są do znalezienia relacje świadków, które są wówczas zacytowane w tekście. Szersze są też generalnie opisy wulkanów, które wybuchły w ostatnich latach. 

Ostatnie aktualizacje tekstu musiały pochodzić z połowy roku 2022 dlatego niektóre informacje są całkiem świeże i mamy tu obszerniejszy opis słynnej erupcji  na wyspach Tonga z początku roku.  

Wyspy historii

Autor szukając informacji o tych wszystkich wyspach, wynajdywał niejednokrotnie ciekawostki, które podczas czytania sprawdzałem sobie w innych źródłach. Jak historia marynarza pozostawionego celowo na Wyspie Wniebowstąpienia, w ramach kary za "sodomię" - czyli jak to dziś byśmy powiedzieli, za homoseksualizm - który musiał przetrwać na suchej wysepce kilka miesięcy, zanim miejsce odwiedzi kolejny statek. W zachowanym dzienniku opisywał jak w zasadzie przymierał z pragnienia, żywiąc się fokami i ptakami i z desperacji pijąc ich krew. Dziennik znaleziono w obozowisku; jego zapiski urywają się po sześciu miesiącach od wyrzucenia na wyspę. Ciała nigdy nie znaleziono.  

A takich przypadków jest więcej. Wiele wysp wulkanicznych ma bardzo odizolowany charakter. Wizyta na którejś z nich, samemu, ze sprzętem i zapasami, na kilka dni, byłaby ciekawym doświadczeniem. Ale natura potrafi być nieprzewidywalna i zaskakuje wszystkich, nieraz za bardzo przedłużając lub zbyt nagle skracając pobyt. Więcej miejsca poświęcono erupcji na White Island, u wybrzeży Nowej Zelandii, gdzie zginęli turyści, ale moja ulubiona historia tego typu to opowieść o strażniku z wyspy Raoul. Był jedną z zaledwie kilku osób pilnujących bazy i miał stałą trasę obchodu wyspy. Pewnego dnia, właśnie w chwili gdy zszedł nad jezioro wulkaniczne, aby wykonać pomiar, miała miejsce pierwsza obserwowana erupcja. Trwała 15 minut i wyrzuciła tony gorącego błota i ogromnych kamieni. Gdyby przyszedł tam 10 minut wcześniej, lub tyleż samo się spóźnił, opowiadałby teraz znajomym, że uch, niesamowita sprawa, o tyle tyci mu brakowało. Ale on trafił akurat na ten moment i zginął, a ciała nie odzyskano z krateru. 

Nie zdziwiłbym się gdyby takie przypadki kolekcjonowali ufolodzy, szukający tajemniczych historii aby móc wskazać "o tutaj zdarzyło się niezwykle zjawisko i zaginęło ciało - to musiało być porwanie!".

Na plus

Wydanie jest estetyczne. Już okładka przyciąga wzrok interesującym rysunkiem. Wewnątrz dość dużo ilustracji, choć niektóre wysepki nie dostały swojego zdjęcia. Niektóre wykonał sam autor podczas wycieczek na wulkany, inne przysłali mu inni podróżnicy lub czytelnicy, resztę wydawnictwo wzięło z dostępnych im źródeł i często są to ładne widoki. Papier nie jest zbyt cienki i szorstki, nie miałem problemów z rozdzieleniem stron. Font czytelny, łagodny.  Literówek wyłapałem niewiele.

Rozdziałów o wulkanicznych wyspach jest prawie sto ale wspomina się przy okazji o innych wysepkach w pobliżu, czasem też o tych efemerycznych, widocznych nad poziomem morza krótki czas zanim nie rozmyją je fale, więc jakąś wzmiankę posiada jeszcze do tego jakieś 20-30 wysp. 

Jeśli jest to szerzej wiadome, opisywana jest też przyroda danej wyspy, jej ptaki i rośliny, często endemity charakterystyczne tylko dla niej. 

Jak wspominałem, w niektórych przypadkach podawane są bardzo interesujące przypadki historyczne, o których chce się poszukać czegoś więcej, bo to coś o czym się nigdy wcześniej nie słyszało. Na końcu polecane są dodatkowe źródła, którymi można poszerzyć wiedzę, jak na przykład strona internetowa wyspy Tristan da Cunha czy praca naukowa o gatunkach zasiedlających Surtsey.  Nie ma natomiast w rozdziałach przypisów identyfikujących dokładne źródło informacji, bo książka jest luźniejsza w formie.

Na minus

Mimo wszystko czytając trochę kręciłem nosem, nie będąc całkowicie ukontentowanym. Autor swobodnie posługuje się tu słownictwem, pisze co chwila o "kalderach zagnieżdżonych", "kopułach lawowych", "piroklastach", gdzieś wspomni o tefrze, ówdzie o ryolicie. Niektóre z tych pojęć są objaśnione w słowniczku na końcu, ale hasła w nim są, cóż, dość skrótowe, jak to w słowniczku. Więc nie wiem czy czytelnik wcześniej nie zapoznany z tematem będzie w stanie sobie wyobrazić dlaczego właściwie kopuła lawowa jest tak niebezpieczna oraz co właściwie odróżnia bardzo szeroki krater od kaldery. W niektórych opisach konkretnych wulkanów zostaje to trochę wyjaśnione, ale inne słowa objaśnia tylko ten słowniczek, lub przewijają się przez tekst tak po prostu. 

Może przydałby się jednak trochę obszerniejszy początkowy opis co takiego jest wulkanem i jak nazywamy jego elementy, albo jednak takie bardziej elementarne objaśnienia w opisach jakiegoś wulkanu, typu "Lepka lawa w tym typie erupcji jest mozolnie wyciskana na powierzchnię, jak bardzo gęsta pasta, formując wypukłość nazywaną kopułą lawową, wyglądającą jak dymiąca kupa gruzu..." itd. Zgaduję, że maksymalna objętość tekstu była ograniczona, stąd konieczność trudnego wyboru o których wulkanach rozpisać się bardziej a które ostatecznie pominąć, a później kwestia co objaśnić dokładniej a co bardziej skrótowo i ostatecznie chyba zostało to nie do końca dobrze wyważone.

Ale może jednak czytelnicy nie zwrócą na to aż takiej uwagi, przyjmą że w erupcji pojawia się takie coś o takiej to nazwie a co to jest, to mniej ważne? Nie każdy będzie dociekliwy. 

Ogółem

Dobra książka dla miłośników tematyki, ale też osób lubiących czytać o katastrofach, niezwykłych zdarzeniach lub dalekich egzotycznych zakątkach z całego świata. Popularnonaukowych książek na temat tylko wulkanów jest u nas mało, raczej są to tłumaczenia, opisy jakiegoś szczególnego przypadku oraz opowieści mówiące o wulkanach przy okazji czegoś innego. Więc dobrze, że pojawiło się coś polskiego, skoncentrowanego na temacie bez zbędnych dygresji.

5/6


piątek, 18 grudnia 2020

Światy jakie mamy w głowach

 Książka Łukasza Lamży nie jest za bardzo chemiczna, ale spodobała mi się na tyle, że warto o niej trochę tu opowiedzieć.

Autor, znany już niektórym z youtubowej serii Czytamy Naturę, a trochę mniejszemu gronu z artykułów prasowych na temat nauki, skupia się tu na popularnych dziedzinach pozornie związanych z nauką, a w rzeczywistości bardzo od niej odległych. Różdżkarze posługujący się parageologiczną terminologią, powołujący się na promieniowanie i na liczbowe skalę. Koncerny homeopatyczne sprzedające cukier pod sloganami pamięci substancji i nierealnych rozcieńczeń. Przeciwnicy szczepień, wyliczający ilość toksyn w jednej dawce i straszący absolutnie pewnym związkiem przyczynowym z chorobami. Jest tego cała masa. 


 

Nie jest to jednak książka mocno nastawiona na polemikę. Autor objaśnia niezbędne minimum, aby pokazać czemu pseudonauka jest właśnie tak nazywana. Bardziej można by powiedzieć, że jest to podróż drogami, jakimi kierują się myśli. Lamżę bardziej tutaj interesuje, co też takiego mają w głowach osoby, które to wszystko wymyśliły, osoby, które potem to bezmyślnie powtarzają i na końcu przeciętni odbiorcy, którzy kiwają głową i mówią: tak jak to wyjaśniłeś, to brzmi sensownie.

Jeden z najciekawszych rozdziałów omawia mało szerzej znane zjawisko nierealnych gadżetów audiofilskich. Każda dziedzina zainteresowań obrasta z czasem o swoje specjalistyczne sprzęty, te nabierają marek a producenci  prześcigają się w wymyślaniu coraz lepszych modeli. Albo przynajmniej lepiej reklamowanych. Z pewnością są producenci sprzętu do majsterkowania, którzy zapewniają, że ich piła się nie tępi do a młotek nie męczy ręki, bo są zrobione ze specjalnego stopu, jakiego nie mają inni.  

Przypadkiem takim są sprzęty do słuchania muzyki w sposób najpełniejszy, czysty, dający najlepsze  doznania. Otóż czego ci producenci ze sprzętem nie zrobią, zawsze wprowadzona zmiana "poszerza przestrzeń dźwięków" i "zmniejsza szumy".  Są to co sprawy związane z tak subtelnymi wrażeniami słuchaczy, że ponoć tylko prawdziwy koneser zauważy jak bardzo drogi kabel czy kosztowny głośnik poprawia jakość dźwięku. Co budzi oczywiste pytania, czy chodzi tu o efekty rzeczywiste, które ktokolwiek jest w stanie usłyszeć, czy o dźwiękowy odpowiednik Nowych Szat Cesarza. O sprzęt tak drogi i ceniony przez podobnych amatorów, że kupujący wstydzi się przyznać przed samym sobą, że nie widzi różnicy.

Ale subtelne efekty to jeszcze za mało. Producenci w reklamach sprzętu odwołują się do naukowo brzmiących wyjaśnień działania. Ich kabel redukuje szum kwantowy, podstawka pod głośnik pochłania z otoczenia fale magnetyczne i to wszystko ma związek z energią próżni. W dużej części jest to w rzeczywistości bełkot, mieszający terminologię bez ładu i składu, ale przynajmniej mądrze brzmiący dla osób, które się na danej dziedzinie nie znają. Łatwo się uśmiechnąć czytając o efektach kwantowych w kablach zasilających, mających sprawić, że optyczny odczyt zerojedynkowego zapisu dźwięku z płyty CD będzie lepszy; bo  jedyne co sprzęt sczytuje z płyty to ilość wypaleń krótkich i długich a nie jakość promienia lasera - ale trzeba zauważyć, że podobnie wygląda reklamowanie i promowanie innych rzeczy. 

Podstawki pod kubek produkujące "żywą wodę" czy dokonujące strukturyzowania, czy preparaty homeopatyczne, są opisywane podobnym bełkotem, ale tym razem nie chodzi o efekty dźwiękowe, których nikt nie odróżnia, tylko o zdrowie. W ogóle w niektórych dziedzinach trudne terminy czerpanie z nauki wydają się istnieć na podobnej zasadzie co hermetyczne, tajemnicze określenia dawnych magów i alchemików. Nikt nie musi ich rozumieć. wystarczy że dobrze brzmią w ramach formuły "X wywołuje Y, dzięki czemu jesteś zdrowy". To, co dawniej wytłumaczonoby w ten sposób, iż przedmiot ten działa magicznie, za sprawą sił nadprzyrodzonych, duchów zaklinanych pieczęcią Salomona i niezrozumiałych dla nikogo symboli starożytnych cywilizacji; dziś jest objaśniane poprzez "oddziaływania kwantowe", które wzbudzają energię ziemi, co wywołuje wibracje, które powodują rezonans - a to wszystko zachodzi w piątej gęstości. To się aż prosi o prowokację w stylu afery Sokala.[s]

A to przecież nie koniec ludzkich możliwości. Dalej mamy płaskoziemców, choć tym nie poświęcono wiele miejsca. Mamy kreacjonistów młodej ziemi, którzy uważają, że świat ma tylko 6 tysięcy lat a historia Noego była prawdziwa, bo oni tak interpretują Biblię. Są ludzie obawiający się opryskiwania chemikaliami z samolotów, którzy kompulsywnie rozsyłają innym filmiki z YT. Są łykający garściami suplementy witaminowe, pijący surową wodę, bo jest bardziej naturalna, wypatrujący oznak choroby we wzorach na tęczówce. Są wreszcie ludzie nie wierzący w ocieplenie klimatu i to, że jakieś szczepionki działają. A jako wisienka na torcie Zięba i jego metoda powiększania piersi hipnozą - weryfikacja tego ostatniego w literaturze naukowej dała zaskakujące rezultaty.

Lamża jednak, jak już wspomniałem, nie jest jakoś mocno zainteresowany dogłębną polemiką. To nie jest książka poświęcona dokładnemu wyjaśnianiu wszystkiego, wraz z podawaniem szczegółowej argumentacji. Jeśli szukacie czegoś takiego, jakiegoś zbioru najlepszych argumentów tłumaczących najpopularniejsze bzdury, to bardziej bym polecił książkę "Lekarze, naukowcy, szarlatani" Bena Goldacre'a. Tym, co wydaje się Lamżę bardziej w tym interesować, jest pokazanie sposobów w jakie te bzdury są produkowane i przyjmowane przez ludzkie umysły. Prawie każdy rozdział tłumaczy jakiś element prawidłowej metody naukowej, sposobów krytycznego myślenia czy mechanizmów wedle których działają błędy poznawcze.  Czyni to stylem dość przystępnym, lekkim, bez stosowania nie objaśnianej terminologii.

***

Przy czym to nie jest tak, że książka podobała mi się w każdym szczególe. Może trochę nie do końca mieszczę się w grupie docelowej, bo przy każdym rozdziale kręciłem nosem, że można było jeszcze coś więcej dodać, bo jeszcze o czymś słyszałem, co pasuje do tematu. Na przykład historię jak to szczególny stosunek prawny preparatów homeopatycznych, których producenci w wielu krajach nie muszą ani udowadniać działania ani badać bezpieczeństwa, spowodował, że w USA kilkaset osób straciło węch po użyciu homeopatycznych kropli donosowych będących roztworem chlorku cynku o wykrywalnym stężeniu.[n]  
W rozdziale o audiofilskich sprzętach można zauważyć, że autor trochę sobie ułatwił zadanie wyjaśnienia jak bardzo są to dodatki nierealne, koncentrując się niemal wyłącznie na przykładzie kabli zasilających. Łatwiej jest zauważyć, że elastyczna podkładka pod kabel zasilający to raczej nie jest coś, co daje jakikolwiek efekt, ale już podkładki pod głośniki czy izolujące płytki doczepiane pod wzmacniacze mogą wydawać się sensowne, bo dotyczą części osprzętu która faktycznie wytwarza dźwięk.  
Rozdział o globalnym ociepleniu ma charakter wyłącznie informacyjny - nauka działa tak a tak, konsensus naukowy to jest to a to, jak mówimy, że specjaliści są czegoś pewni na 87% to oznacza to a to a zaprzeczający temu wszystkiemu pojawiają się gdzieś tam w tle jako pretekst, właściwie bez objaśnienia jakie są to zarzuty

Czy byłby to dobry prezent? Może, tak, może nie. Ponieważ jak wspomniałem, nie jest to książka do przekonywania, może to nie być właściwy dla osób mocno zaangażowanych w którąś z omawianych tu dziedzin. Z kolei ktoś o sceptycznym usposobieniu, kto śledzi internetowe dyskusje, w zasadzie nie znajdzie tutaj nic nowego. Jest to tylko zgrubne podsumowanie faktów. Dla osoby młodej, która już trochę interesuje się nauką czy medycyną, ale nie ma za wielkiego rozeznania, może być w sam raz; zwłaszcza z powodu omówień błędów poznawczych. 

---- 

[s] Amerykański profesor fizyki Alan Sokal opublikował w uznanym czasopiśmie z zakresu studiów kulturowych artykuł, używający kompletnego bełkotu złożonego ze słów z nauk ścisłych. Artykuł został opublikowany bez uwag, dowodząc tym samym, że redaktorzy przepuszczają ładnie brzmiące prace, których nie rozumieją. Wyśmiał w ten sposób styl pisania bełkotliwych prac takich znanych autorów jak Jaques Derrida czy Jaques Lacan. https://en.wikipedia.org/wiki/Sokal_affair

[n] https://www.jwatch.org/fw200906170000001/2009/06/17/zicam-nasal-cold-remedies-linked-loss-sense

środa, 31 lipca 2019

Patolodzy ale z humorem (recenzja)

Recenzji książek jeszcze tu na blogu nie miałem. Ale tą akurat warto jest jak sądzę tutaj zaprezentować.


  O czym jest ta książka? W dużej mierze o tym jak bardzo źle może coś pójść w organizmie. I o tym jak to wykryć. Zawód patologa raczej częściej jest kojarzony z medycyną sądową, wykonywaniem autopsji, badaniem wagi narządów itp. - no, chyba że komuś myli się z patologiczną młodzieżą, która kradnie żarówki i sika na klatce. Natomiast osoby zajmujące się oglądaniem wycinków tkanki są chyba pospolicie uważane za tych samych laborantów od badania moczu i krwi. Już samo pokazanie na czym właściwie polega zawód i jak dużą niesie odpowiedzialność, jest jedną z lepszych stron książki.

  Każdy pobrany wycinek, czy to pochodzący z wyciętego z powodu choroby narządu, czy to pobrany przy diagnostycznej biopsji, musi zostać przez nich przebadany - spreparowany, zabarwiony odpowiednimi środkami i uważnie obejrzany pod kątem obecności anomalii, wskazujących na możliwą chorobę. Czasem więc trafiają się im ciekawostki, jakie trudno by było wykryć innymi sposobami.
  Dużo częściej jednak ich zajęcie sprowadza się do przeglądania kolejnych wyciętych znamion, guzków i polipów, i opisywania po raz kolejny, że to normalna tkanka, czasem ze zwłóknieniem, naciekiem zapalnym, czy też czasem z resztkami nieszczęśliwie zawędrowanej pomiędzy kiszki wykałaczki. Niestety też często muszą opisywać nowotwory różnego pochodzenia i stadiów, decydujące o dalszym losie anonimowego pacjenta.

  Technicznie rzecz biorąc, większość tekstów w książce to trochę obrobione i wygładzone językowo teksty z bloga "Patolodzy na klatce". Regularni czytelnicy nie będą więc treściami mocno zaskoczeni. Dla czytelnika, który z twórczością autorki zetknął się po raz pierwszy w księgarni, będzie to pozycja nietypowa - o przypadkach medycznych i ich zawikłanych przyczynach, ale napisana z dystansem i umiejętnie dozowanym humorem. Z bardzo żywymi ilustracjami - dla niektórych ilustracje części omawianych organów, guzów i torbieli mogą się okazać nie do przełknięcia. Cóż, książka opisująca dokładnie niektóre choroby musi się wdawać w rzeczy ociekające krwią, limfą i innymi płynami, nie do końca przyjemnymi w wyobrażeniu.
  Przykładowo jeśli ktoś posiada silnie rozwiniętą wyobraźnię i empatię, to przeczytanie rozdziału o wadach wrodzonych może być dla niego trudnym zadaniem.

  Autorka stara się w miarę możliwości jasno tłumaczyć mechanizmy chorobowe, ale bez pomijania naukowych nazw i pojęć. Język jaki stosuje, zaprawiony jest humorem ale ostrożnie dawkowanym, często bowiem mowa o stanach trudnych, związanych z chorobą i śmiercią. Świadczy o tym choćby podtytuł, będący nawiązaniem do Rodziny Poszepszyńskich:



  Książka zasadniczo podzielona jest na kilka części - pierwsza to artykuły na tematy nieco luźniejsze, na przykład o kobietach, które dały nazwisko jednostkom chorobowym, czy o obrazach mikroskopowych, które do złudzenia przypominają rzeczy i zjawiska z życia codziennego (rozdział "Pięćdziesiąt twarzy pępowiny, czyli pieska widzę w tym raku"). Druga poświęcona jest nowotworom, począwszy od tych najstarszych, notowanych w zapisie kopalnym, przez przypadki specyficznych chorób w historii, aż po współczesną diagnostykę oraz pewnie niepokojące objawy, jakie warto znać. Trzecia część skupia się na chorobach pasożytniczych i zakaźnych, w tym na omówieniu co takiego właściwie robi komórkom wirus HPV, że wywołuje nowotwory; czy na opisaniu chorób wywoływanych przez rozwijające się w organizmie glony.
  Czwarta część omawia przypadki patologii ciąży, wad wrodzonych oraz wad związanych z zapłodnieniem, które do pojawienia się jakiegokolwiek płodu nie doprowadzą. Ostatnia część omawia różne przypadłości, od celiakii, aż po kamicę we wszystkich możliwych miejscach.

Wady?
  Cóż, zastanawiałem się jak książkę odebrałby zupełny laik, który nie miał wcześniej okazji czytać bloga autorki, oraz niespecjalnie dużo pamięta z lekcji biologii. Może przydatny byłby w takiej sytuacji jakiś suplement, objaśniający formie rysunku czy wyraźnego zdjęcia komórkę i jej struktury; obawiam się bowiem, że powtarzające się uwagi o wyglądzie chromatyny czy cytoplazmy, mogą być dla niektórych za mało obrazowe.
  Z ilustracjami i obrazowością pojawia się niekiedy trochę problemów - pewna wspomniana w tekście mała sierotka jest w polskiej popkulturze na tyle mało znana, że bez googlania trudno się domyślić, jaki właściwie kształt miały upamiętnione w pewnym eponimie oczęta. Wiem oczywiście, że z ilustrowaniem pojęć można przesadzić w drugą stronę, więc to kwestia pewnego wyważenia.

  W kończącym książkę rozdziale "Po co komu sekcja zwłok?" zdziwiło mnie, że tak skupiono się na walorach poznawczych, edukacyjnych, prawnych czy związanych z ostateczną weryfikacją diagnoz, natomiast ledwie napomknięto na końcu o pierwszym powodzie jaki przyszedł mi do głowy - o możliwości wykrycia takiej przyczyny, jaka ma wpływ na jeszcze żyjących ludzi. W końcu odkrycie, że przyczyną tajemniczej choroby zmarłego było zatrucie metalami ciężkimi z wody, lub choroba genetyczna, z pewnością zainteresowałoby innych członków jego rodziny, z którymi może się jeszcze niezauważalnie dziać to samo.

  Z mojego punktu widzenia oceniając, chętnie dowiedziałbym się z książki czegoś więcej o technikach barwienia preparatów; jest rozdział o hematoksylinie i eozynie, a przecież jeszcze tyle różnych ciekawych kolorków się wykorzystuje, włącznie z kolorowymi czy świecącymi przeciwciałami.